3 razy byliśmy z Wojtkiem na ostrym dyżurze z powodu urazów głowy.

Za pierwszym razem, niemowlęciem będąc, sturlał się z łóżka na podłogę. Bo właśnie wybrał sobie taki moment, gdy mama się na chwilę odwróciła, na opanowanie przekręcania na brzuszek czy tam w drugą stronę ;) Nawet nie mam pewności, czy uderzył się w główkę, na oko nic mu nie było. Niestety po kilku dniach o zdarzeniu dowiedziała się babcia i spanikowała ;) Wysłała nas do szpitala… „Dzień dobry, 3 dni temu mały spadł z łóżka, nie wiemy czy się uderzył w główkę, wygląda i zachowuje się normalnie. Babcia kazała przyjechać.” Mina personelu w placówce wyrażała głównie myśl: „A Państwo się w główkę nie uderzyli?”. No ale wpadliśmy w szpony procedury. Na szczęście akurat było pusto, szybki RTG, okulista (?) i do domu.

Za drugim razem sytuacja była bardziej dramatyczna. Wojtek miał 2,5 roku, opanował 3-kołowy rowerek. Postanowił zjechać z półpiętra na klatce schodowej… Nie było mnie przy tym, nie wiem jak wyglądał tor lotu, ale ostatecznie na środku czoła pojawiła się śliwka wielkości jabłka. Szpital, RTG, do domu. Po kilku dniach jeszcze kontrola. Nic mu nie było, poza guzem (ale do dziś, gdy zmarszczy czoło, widzę tam takie jakby lekkie zaburzenie regularności rysów – albo mi się wydaje ;) ).

Za trzecim razem byliśmy na wakacjach, ok 50 km od Warszawy. Lato, upał, brodzik dla dzieci, godzina około 11. Wojtek miał 4,5 roku. Wykonał wskok do brodzika, poślizgnął się i wywinął orła do tyłu. Po chwili konsternacji postanowiliśmy, że jednak pojedziemy na dyżur. Wzięłam dziecko do auta i jak staliśmy tak ruszyliśmy w stronę najbliższego szpitala powiatowego – kilkanaście kilometrów (tata został z Adasiem). Po drodze w aucie dziecko zwymiotowało. Po dotarciu do szpitala również. Nie będę opisywać wszystkich przebojów na miejscu, ale w każdym razie po kilku godzinach i zrobieniu RTG personel szpital oświadczył, że na dzieciach się nie zna i mamy się udać do Warszawy. A że mały wymiotuje, to nie mogę z nim jechać sama autem, pojedziemy karetką. Gdy będzie karetka, bo na razie jest w terenie. I tam na pewno nas zatrzymają na obserwację. Wojtek oprócz tego, że był zarzygany, głodny i zmęczony, to wyglądał i zachowywał się normalnie. Karetka przyjechała, pojechaliśmy te 50 km do Warszawy. Jestem bardzo wdzięczna panu kierowcy karetki, że zapytał czy na nas poczekać :) Bo na miejscu, miły pan doktor zapytał po co mu zawracamy głowę, skoro dziecko wie jak się nazywa i się nie zatacza, więc do widzenia. Wręczył mi też jakąś broszurkę, z której wynikało, że po urazie głowy należy się pofatygować do szpitala, jeśli dziecko wymiotuje dłużej niż 2 dni (czy coś koło tego). No nie wiem ;) W każdym razie wróciliśmy karetką do powiatowego, autem do domu, ledwo żywi akurat zdążyliśmy na kolację. Nic więcej się nie wydarzyło.